Otworzy oczy. Popatrzy w około.
- Jest dobrze – pomyślał – własny pokój, 15:00, sobota.
Obok spała jakaś bliżej nie znana, a przynajmniej z imienia i nazwiska niewiasta. Na podłodze leżała nieforemna góra ciuchów i resztek konsumowanych wczorajszego wieczora. Przemek wygrzebał bokserki i postanowił odbyć długo i nie pewną drogę do kuchni.
Przy pierwszej próbie wstania poczuł się jak marynarz w czasie samotnego rejsu wokół przylądka Horn. Jednak widział, że musi podjąć kolejną próbę, ponieważ pustynia Gobi, która przemieściła się do jego jamy gębowej, wymagała nawodnienia a liczne uderzenia w czaszce przypominały o konieczności zażycia jednego ibupromu, lub siedmiu.
Długa wyprawa od ściany do drzwi i znowu do ściany miała być zakończona nagrodą w postaci łyka zimnej wody. Wtaczając się do kuchni zauważył, że Andrzej już leczył skołatane zdrowie przy pomocy bulionu warzywnego. Andrzej też nie wyglądał dobrze, w zasadzie, stosując się normalnych standardów to Andrzej wcale nie wyglądał.
Przemek otworzył lodówkę, piwo kusiło na drzwiach niczym zakazany owoc w raju. Dokonał męskiej decyzji, że na chmiel przyjdzie jeszcze pora. Wyjął cytrynę i butelkę wody. Zastanawiając się co zrobić z tym zestawem postanowił nawiązać kontakt ze swoim współlokatorem, który wyglądał jakby przed chwilą przetrwał atak tornado lub lot kosmiczny.
- Stary! Co to było? – z trudem dobrał słowa Przemek.
- No – zaczął rezolutnie Andrzej – w Śnie wczoraj byliśmy – odpowiedział mu zachrypniętym głos, który kiedyś należał do Andrzeja.
- W Śnie, a raczej koszmarze to ja się dziś czuje jakbym był był.
- W Śnie Pszczoły, na Pradze. I grała tam FullTandeta i Disco Terrorists – wiesz Ci z dawnych Kamyków i basen i wizualizacje były i schlaliśmy się strasznie. I noga mnie napierdala bo spadłem ze sceny jak tańczyliśmy bez koszulek.
- Aha – powiedział Przemek, usiadł i zadumał nad swoim życiem.